W ramach małego rozluźnienia i przełamania zachwytów nad Lwowem, postanowiliśmy wybrać się do miejsca o nazwie Żółkiew. Sama podróż nie była straszna, a znalezienie dworca łatwe i przyjemne. Kierowca może i trochę szalał, ale generalnie jechał w miarę bezpiecznie, czasami nawet zwalniając na zakrętach. W zasadzie po kilku minutach od wyjechania z Lwowa naszym oczom ukazał się widok prosty i ujmujący. Wszędzie były pola, po których spacerowały krowy, a w okolicznych obejściach poustawiane były domy i obory, które sprawiały wrażenie rozsypanych klocków. Wokół falowały trawy, zrobiło się słonecznie, więc i sama trasa na siedzeniu obok kierowcy mijała mi całkiem miło. Mocno nie trzęsło, busik się nie rozleciał. Przypomniała mi się nieco Gruzja w tym momencie, więc było naprawdę sympatycznie. Gdzie siedział Łukasz? Otóż mój partner w podróży zajął dostojne miejsce na desce między moim siedzeniem, a miejscem kierowcy. Deska dochodziła aż do skrzyni zmiany biegów, a razem z nim zmieściła się Pani, która wysiadła wcześniej.
Sam dworzec w Żółkwi to już inny temat, który zaczyna interesować. Wylany beton jest podziurawiony, widać lokalnych mieszkańców, którzy noszą za sobą tobołki, a niedaleko maluje się odrapany kiosk z mnóstwem słodyczy. Tak. Tu jest klimat. I wydawać by się mogło, że to tylko dworzec, ale dalej jest nie lepiej.
Założone przez hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego w 1597 roku miało przypominać renesansowy Zamość. Miasto to stało się ulubionym miejscem relaksu samego Jana III Sobieskiego, który umocnił mury Żółkwi, udekorował je w stylu barokowym i to tutaj prezentował swoje trofea wojenne. Od 1991 roku po wielu zdarzeniach znajduje się w niepodległym kraju. Obecnie jest to miasto, które kusi i nęci, ale nie do końca spełnia oczekiwania. W niedzielę Zamek Sobieskich był zamknięty i przyznam, że jakoś specjalnie nas do niego nie ciągnęło. Otwarte drzwi nas zaprosiły do środka by zobaczyć, choć kawałek zabytkowych murów. Wyskoczyła do nas Pani i powiedziała, że za 10 hrywien za osobę może nas oprowadzić, bo czemu nie? Bardzo miły gest, z którego chętnie skorzystaliśmy. Wejście na podwórze tego zamku to przeniesienie się w czasie o jakieś kilkadziesiąt lat. W miejsce, które jest niezadbane, w którym leży gruz, a ściany są dosłownie gołe i wystają z nich cegły. Nic szczególnego, a powiem nawet więcej – zero zachwytu. Za czasów króla Jana III Sobieskiego była to wspaniała rezydencja. Na chwilę obecną są otwarte dwie sale. Można w nich podziwiać obrazy przedstawiające króla Polski, hetmanów lub konnych. Znajduje się tam przepiękny żyrandol, który zachwyca i nadaje tym wnętrzom blasku. Blasku, który najprawdopodobniej panował tam przed wszystkim tym, co zamek w Żółkwi przeżył. Otóż Artur Głogowski rozsprzedał resztki kiedyś bogatego wyposażenia oraz rozebrał m.in. kaplicę, wieżę z nią sąsiadującą, schody i krużganki w połowie XIX wieku. Natomiast w 1915 roku zamek został spalony przez Rosjan w trakcie trwania I wojny światowej. W okresie 1928-1931 nastąpiła częściowa odbudowa, lecz następnie budynek został przejęty i zostały stworzone koszary. W 1936 roku odbudowano siedem komnat w zamku, a od 1939 roku zamek przejęła Armia Czerwona, która zaaranżowała go na mieszkania i więzienie. W 1941 roku NKWD rozstrzelało trzydziestu czterech więźniów, a tablice upamiętniające to zdarzenie zawieszone są na murach zamku. Działo się tu wiele złego, a aktualnie prowadzone są prace remontowe.
Żółkiew to również synagoga z odrapanymi ścianami, ratusz razem ze skwerem, po którym leniwie spacerują mieszkańcy, kolegiata św. Wawrzyńca także położona w centrum miasta. Wokół tego wszystkiego jeżdżą auta, a w tym stare łady w większości wypadków stare i rozpadające się. Nikt się do siebie nie odzywa, raczej wszyscy mieli spuszczone głowy. Spacerując wśród bram: Zwierzynieckiej, Żydowskiej, Lwowskiej oraz Krakowskiej (inaczej: Glińskiej) nie natrafiliśmy na nic, co przykułoby naszą uwagę. Tuż za kolegiatą zaczynał się szpaler małych domków z łatanymi bramami i kamieniami wokół.
Dla mnie to miasto jest senne, jakby zamknięte kilkadziesiąt lat temu w ciasnej, acz wytrzymałej bańce mydlanej. Brakowało mi ogródków piwnych z parasolami, ciast i ciasteczek z okolicznych restauracji, bo przecież byliśmy tam jakieś 2-3 tygodnie przed końcem szczytu sezonu. Podcienia kamienic przylegających do rynku były puste i również odrapane oraz nieodmalowane. W zasadzie głównym punktem, gdzie mogliśmy spotkać ludzi było pseudo centrum handlowe znajdujące się niedaleko dworca autobusowego. To tam znajdowały się sklepy z produktami spożywczymi i wszelakimi innymi, które wyglądały jak te, które ja pamiętam sprzed ponad 20 lat. To tam były matki z dziećmi, ojcowie, bracia i koleżanki, babcie z dziadkami i łady, które odbierały zakupione skarby.
Zabrakło mi kresów. Zabrakło mi tej konkretnej atmosfery wokół rynku, kolegiaty czy zamku. I nie, to nie oznacza, że lubię tylko miasta wielkie, bogate, dumne. Wolę miejsca zaciszne, z dużą przestrzenią, jak łąki, lasy, a nawet brzydkie i „opśrupane”, ale to miejsce musi mieć atmosferę, która jest magiczna i przyciąga. Żółkiew jej nie ma.
To miasto kiedyś być może było iście królewskie i idealne, ale teraz nie jest.
Aplikacja EasyWay do podpatrzenia przez przeglądarkę internetową jest podana tutaj, ale również (i to polecam!) można ściągnąć ją na swój telefon (od razu otrzymacie informację o cenie przejazdu). Działa nie tylko na terenie Lwowa czy też samej Ukrainy i jest w miarę dokładna. Autobusy albo marszrutki ruszają z dworca autobusowego nr 2 (to nie jest dworzec główny!) o numerze 151. Ewentualnie można wystartować z tyłu Opery Lwowskiej: ul. św. Teodora przylegającej do Hotelu Lwów. Koszt za 1 os. to 12 hrywien.